środa, 27 czerwca 2012

Triatlon - to brzmi dumnie.

Zbyt dużo wolnego czasu sprawia, że głupie pomysły przychodzą do głowy. Kolejny raz mogłem się o tym przekonać tuż po przyjeździe do Irlandii na początku roku. Byłem wtedy jeszcze w trakcie szukania pracy więc miałam sporo wolnego. Byczenie się na kanapie przed telewizorem zupełnie nie jest w moim stylu, zacząłem więc rozkmniniać jaki by tu cel przed sobą postawić, żeby skutecznie zmotywować się do działania. Inna sprawa, że lubię podejmować nowe wyzwania, dlatego po dwóch fantastycznych przygodach z maratonami (dla zainteresowanych: historia debiutu w Barcelonie oraz relacja z biegu ulicami Toronto), trzeba było zabrać się za coś nowego. Tak oto narodził się w mojej głowie pomysł startu w triatlonie.


Gdyby ktoś jeszcze 3 lata temu powiedział mi, że ukończę triatlon na dystansie 103 kilometrów zaśmiałbym mu się w twarz. Po jaką cholerę chciałoby się komuś płynąć 3 kilometry, potem pedałować kolejnych 80, a na koniec jeszcze biec 20. Przede wszystkim zastanawiałbym się, czy coś takiego w ogóle jest możliwe. I choć od kiedy pamiętam z kondycją nie było u mnie większych problemów, to taki zestaw triathlonowy skutecznie by mnie zniechęcał. Widać jednak, że 3 lata to spory okres, bo przez ten czas zaszło wiele zmian na półkach mojej głowy. Zmian dzięki którym coś o czym do niedawna nawet nie śniłem, w ostatni weekend stało się faktem.


Uważniejsi czytelnicy bloga słusznie pewnie zauważyli, że w triatlonie brałem już wcześniej udział - prawie 2 lata temu podczas zawodów w Dublinie ścigałem się na dystansie olimpijskim (1.5k pływanie + 40km rower + 10km bieganie). Tamte zawody potraktowałem jako zabawę i wystartowałem w nich po bardzo krótkich przygotowaniach. Tym razem dystans był dwukrotnie dłuższy w związku z czym wymagał poważniejszego podejścia do treningów, diety i regeneracji.

Jeszcze do niedawna dziwiłem się wszystkim maniakom, którzy potrafią wstawać skoro świt, wcześniej nawet niż pierwszy kur pieje, aby pobiegać lub popływać w basenie. Ciężko mi było zrozumieć jak można spędzać na treningach po 2h dziennie 6 razy w tygodniu. Nie minęło trochę czasu i mój sposób postrzegania sportowych świrów zmienił się o 180 stopni. Wszystko dlatego, że stałem się jednym z nich. Pobudka o 6 rano nie była już dla mnie nowością. I choć nie zawsze mi się chciało zwlec z łóżka, to zazwyczaj po zakończonym treningu nadwyżka endorfin sprawiała, że byłem w stanie góry przenosić - taki humor mi dopisywał. Ciężko to wyjaśnić w kilku słowach, ale przeważnie po treningach fizycznie czułem się lepiej niż przed. Nawet ranne 10-kilometrowy biegi do pracy sprawiały mi frajdę (gdyby tylko meta była w innym miejscu), dzięki czemu za biurkiem siadałem naładowany pozytywnym energią.

Przykładowy fragment z majowych treningów.

Były też jednak dni, kiedy totalnie się nie che i każdy powód by zostać w domu jest idealny. Bo pogoda jest zła, bo arcyważny mecz leci, bo już późno, a rano trzeba wstać - takie przykłady można mnożyć. W takich sytuacjach moją najskuteczniejszą motywacją był cel, który sobie postawiłem. Starałem sobie wyobrazić siebie jak przekraczam linię mety i uczucia jakie będą mi wtedy towarzyszyć, co w 99% skutecznie potrafiło mnie zmobilizować do działania. Zwłaszcza, że byłem już zapisany na zawody i pochwaliłem się tym przed znajomymi.

To właśnie dla takich chwili spędzam godziny na treningach.

Nagrodą za wysiłek włożony w 3-miesięczne przygotowania były zawody w Athy. Mimo debiutu w triathlonie na długim dystansie czułem się dosyć pewnie. Do totalnego luzu na pewno było mi daleko, ale czułem że z pokonaniem 103 kilometrów powinno pójść mi dobrze. Zresztą nad moim dobrym samopoczuciem czuwała moja druga Połówka. Masażystka, dietetyczka, psycholog, a przede wszystkim mój fan numer 1! Ponadto też bardzo cierpliwa żona, która potrafiła zrozumieć moją pasję i zaakceptować fakt, że często jestem poza domem (bynajmniej nie z kumplami na piwie).

Zawody zaczynały się o 8.30 rano więc na miejsce przyjechaliśmy przed 7, abym spokojnie mógł się przygotować. Nadmiar czasu wykorzystaliśmy niemal natychmiast, gdy w momencie dopompowywania opon w rowerze okazało się, że wentyl przestał trzymać się dętki - ot zezowate szczęście. Mimo chwilowych nerwów dość sprawnie udało się wyjść z opresji (wielki dzięki dla organizatorów za pomoc) i niedługo potem zameldowałem się w strefie zmian, gdzie czekała już większość zawodników.

Ostatni posiłek przed zawodami.

Uwielbiam to uczucie, kiedy staję na linii startu wśród innych sportowców. I choć wiem, że w rywalizacji z większością z nich nie mam najmniejszych szans, to i tak dla mnie najważniejsza jest możliwość bycia częścią tej grupy. Grupy z pozoru całkowicie dla mnie obcej, a jednak tematów do rozmów z nimi znalazłbym pewnie więcej niż z niektórymi moimi znajomymi. I choć kilkukrotnie miałem okazję startować w podobnych zawodach, to każde kolejne wywołują u mnie niesłychane emocje. Zastrzyk pozytywnej energii, która spokojnie mogłaby zasilić miasto wielkości Słupska oraz lekki stres połączony z falą adrenaliny sprawiają, że całkowicie zapominam o dystansie, który zaraz przyjdzie mi pokonać. Przez głowę przelatuje tysiąc różnych myśli, a serducho powoli zaczyna się nakręcać. I mimo że przez najbliższe kilka godzin będę zdany tylko na siebie, to właśnie mnie nakręca - pokonywanie własnych słabości.

Piękniejsza część FanKlubu.

Kibice sportowi przybyli z najodleglejszych stron Irlandii.

Dodatkową atrakcją zawodów był udział Jensona Buttona - mistrza świata F1 z 2009r.

Do pływania podchodziłem najbardziej pewny siebie. I choć ostatni i przy okazji jedyny raz, kiedy przepłynąłem za jednym razem 3 kilometry miał miejsce jakieś 17 lat temu, to nie czułem w ogóle zdenerwowania przed tym etapem. Wyznaczony odcinek rzeki Barrow pokonałem w bardzo dobrym czasie (53m 16s) i mimo pierwszego w życiu skurcz-ybyka, który dopadł mnie przy wychodzeniu z wody na pomost, czułem się w pełni sił, aby zmierzyć się z kolejną częścią trasy.

Ostatnie wygłupy przed startem.

Wspólny start 200 zawodników musiał wyglądać całkiem widowiskowo.


Ktoś bardzo trafnie porównał triatlonistów w piankach do fok w rui.

O rowerze śmiało mogę powiedzieć, że to moja pięta achillesowa. I nie chodzi tu o długie dystanse, bo tych akurat się nie obawiam (choć akurat 80 kilometrów, podobnie jak w pływaniu, pokonałem dopiero po raz drugi w życiu). Problem polega na tempie w jakim je pokonuję - wolniej niż większość uczestników. Najbardziej wymowna jest w tym przypadku liczba osób, które wyprzedziłem na trasie rowerowej - 0 (słownie: zero!). Był moment, kiedy na podjeździe udało mi się przeskoczyć jednego zawodnika. Moja radość nie trwało jednak długo, gdyż zaraz na zjeździe zdążyłem tylko powąchać smród jego koszulki, gdy mnie mijał. Tłumaczyłem sobie, że sytuacja z wyprzedzaniem miała miejsce, bo po etapie pływackim byłem 26 (na 200 triatlonistów), więc było sporo wyczynowców którzy połykali takie szprotki jak ja na śniadanie. Nie mniej jednak już teraz wiem, że pedałowanie to coś nad czym muszę koniecznie popracować w przyszłości.

Pierwsze metry 80-kilometrowego etapu rowerowego.

Jazda bez trzymanki powoduje większe opory wiatru, więc może to mnie spowalniało.

Przed wyjściem na trasę biegu czułem się bardzo dobrze, a świadomość że do mety pozostało już "tylko" 20 kilometrów nastrajała mnie pozytywnie. Ponadto nieocenionej energii dodawał mi doping moich wiernych kibiców. Szkoda trochę, że nie byli w stanie wspierać mnie na całej trasie. Początek pierwsze okrążenia (były 2 po 10km) poświęciłem na znalezienie odpowiedniego krzaka, który mógłby mi posłużyć za toaletę. W trakcie pedałowania wypiłem ponad litr napojów, więc taki balast dość skutecznie utrudniał bieganie. Drugą część pętli natomiast spędziłem na wymyślaniu jakiegoś oryginalnego tekstu, który chciałem powiedzieć w trakcie mijania mojego fan klubu. I choć okazało się, że niestety nie spotkałem ponownie mojej grupy wsparcia, to i tak dzięki aktywności umysłowej skutecznie odwróciłem myśli od wysiłku fizycznego.

Strefa zmian T2 - czyli zostawiam rower i idę sobie pobiegać.

Drugie 10 kilometrów było już większym wyzwaniem, zwłaszcza że organizatorzy na trasie biegu serwowali wyłącznie wodę, a mnie powoli zaczynał łapać mały głód. Z pomocą przyszedł mi zawodnik z Irlandii, który niestety nie miał żadnych słodyczy, ale biegł tym samym tempem co ja, a rozmowa z nim skutecznie pozwoliła zagłuszyć moje myśli o jedzeniu. Na wspólnych pogadankach zleciało nam chyba z 5 kilometrów i mocno się zdziwiłem, kiedy okazało się, że zaraz będziemy finiszować. Za namową kumpla z trasy na metę wpadliśmy sprintem, krzycząc przy tym ile wlezie. Z boku ktoś mógłby pomyśleć, że goni nas duch albo jakiś dziki zwierz. W ten oto sposób po 5 godzinach 29 minutach i 58 sekundach wleciałem w ramiona Agi. O dziwo miałem jeszcze dosyć sił żeby odtańczyć pokraczny taniec radości. Szczerze mówiąc to miałem wrażenie, że mógłbym jeszcze się przebiec albo przepłynąć, ale na szczęście to nie było już wymagana. Mogłem spokojnie cieszyć się swoim sukcesem - nie dość, że ukończyłem właśnie 103-kilomtrową trasę, to jeszcze zrobiłem to o 30 minut szybciej niż zakładałem. Widać w szacowaniu czasu nie jestem zbyt dobry, ale na szczęście skutki uboczne tego są zazwyczaj tylko pozytywne.

Zrealizowanie celu, nawet tak wymagającego, dodaje skrzydeł.



7 komentarzy:

  1. Gratulacje osiągnięcia celu! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaaaaaaaaajebiscie!!!!! Gratulacje!!! Mega wyczyn!

    OdpowiedzUsuń
  3. No podziwiam i gratuluję wytrwałości oraz kondycji.Wiem,że robisz to dla własnej satysfakcji, ale dla mnie to jest tak niezrozumiałe jak alpinizm czy wyprawa na Antarktydę.Fajnie jest mieć takie orginały wsród bliskich. jp

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję Daniel ! Spełniłeś chyba swoje marzenie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzieki! ten dystans byl tylko etapem w spelnieniu marzenia, ktore cierpliwie czeka na swoja realizacje. moze juz niedlugo uda mi sie tego dokonac:)

      Usuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE